Gdy klęczę przed Tobą,
ukrytym w białym chlebie,
błyszczącym złotą szatą za mglistym tchem kadzidła,
wyciszam się Twoją obecnością,
zachwycam się Twoim niebiańskim spojrzeniem,
wczuwam się w Twoją misternie ukrytą postać,
wsłuchuję się w niesłyszany dźwięk Twoich słów.
Wiem, że Jesteś.
Wierzę, że kochasz.
Ufam, że nie opuścisz.
Mimo, że niesforne spojrzenia skaczą po złoconych kamiennych figurkach Twoich świętych,
a człowiecze myśli odlatują w codzienne zamieszania i problemy.
Mimo, że opuszczam spojrzenie ku przeżytym chwilom i mijanym twarzom,
i słyszę dźwięki ostatnich przebytych rozmów.
Mimo, że martwię się kolejnym zabieganym tygodniem
i myślę o nadchodzących spotkaniach, wizytach u lekarza, trudnych sprawach.
Mimo, że jestem, choć jakby mnie nie było.
Ty stoisz przede mną i wyciągasz ku mnie ramiona.
Chcesz przytulić.
Przygarnąć do Swego serca.
Dotknąć mojego życia.
Muszę tylko spojrzeć przez misternie budowany mur z cegieł codzienności
zanim będzie wyższy od Ciebie.
I wyciągnąć dłoń.