Siedzę w bezpiecznej łodzi. Spokojnie. Radośnie. Z przyjaciółmi.
Wiem, że Pan do nas dołączy. Przyjdzie już za chwilę, jak zapowiedział.
Piękno zachodzącego słońca i cichy szum wody otulają błogością i szczęściem moje serce.
Zapada zmrok.
Szum wiatru jest coraz mocniejszy. Ciężkie chmury pędem zajmują widnokrąg, zagarniając łąkę gwiazd z pasterzem księżycem.
Moja ostoja bezpieczeństwa zaczyna się miotać między falami,
a pokład zalewa wodospad zimnego spienionego i mokrego lęku.
Ciemność i strach…
I nagle za burtą pojawia się On – Pan – jasny, ciepły, pełen spokoju.
I macha do mnie ręką. Woła? Pozdrawia?
Co mam robić?
Najprościej jest zawołać z tęsknotą, bojaźnią, w potrzebie: „Przyjdź Panie Jezu!”.
A może wyjść za Piotrem i w głębi wiary kroczyć po jeziorze? Tylko czy wytrwam i nie zwątpię?
A może, mimo braku wiary, po prostu rzucić się w zburzone fale i spróbować podpłynąć do Jezusa, wyciągnąć rękę i prosić o ratunek?
A może spokojnie poczekać, skuliwszy się na dnie łodzi? Przecież Jezus i tak przyjdzie… Obiecał…
A może odgrażać Panu, że się boję, że moknę, a On nic nie robi…
Panie, daj mi wiarę Piotra, która mimo zwątpienia jest prawdziwa.